Był też węglarz Czesław Lewandowski z ul. Ogrodowej, dorożkarze: Antoni Jaworski z ul. Żelaznej, Zygmunt Nowakowski z placu Bohaterów Stalingradu oraz Kazimierz Dynkowski z ul. Ogrodowej. Nie sposób nie wspomnieć fryzjera Czesława Szmagaja z placu Bohaterów Stalingradu, szewców – braci Torzewskich: jednego z ul. Krótkiej, drugiego z placu Bohaterów Stalingradu, a także Wypióra z ul. Wschodniej i Zbigniewa Matuszewskiego z ul. Grodzkiej.
Pamiętam także miejskich nosiwodów, którzy na zamówienie donosili wodę z miejskich pomp pod wskazany adres, kamieniarza Mieczysława Jancego z ul. Sejmikowej oraz brukarską ekipę Jana Sikorskiego i braci Wojewodów z placu PZPR, którzy naprawiali staromiejskie ulice wyłożone kocimi łbami.
Dziś wspomnę jeszcze o zawodzie nie całkiem wymarłym, a być może przeżywającym swój renesans – zdunie.
Jednym z nich na kolskiej Starówce był Marian Zdybicki, rocznik 1949. Dawniej mieszkał przy ul. Okólnej, później przy Starym Rynku 27, następnie na ul. Asnyka 12, a od 1989 roku – przy ul. Żelaznej 13. A więc – jak sam z dumą mówi – „Stary Wyspiarz”, bo jego rodzina od ponad 120 lat zajmowała się stawianiem i naprawą pieców kaflowych.
Już pod koniec XIX wieku mój dziadek, Kazimierz Zdybicki (ur. 1880), jako młody chłopak odbywał praktykę u kołskiego zduna Józefa Waszkiewicza. Ten nie tylko stawiał piece, ale również produkował kafle do pieców. W 1912 roku, jeszcze za cara Mikołaja II, Kazimierz uzyskał list majstrowski. Jego syn, Władysław – ojciec pana Mariana – urodzony w 1912 roku, zdobył dyplom czeladniczy 26 lutego 1937 r., a 8 stycznia 1966 r. został mistrzem.
To taka krótka historia przodków.
Ja sam, mając 19 lat, zostałem – za namową ojca Władysława – także zdunem i już 4 grudnia 1968 r. uzyskałem dyplom czeladnika. Tytuł mistrzowski zdobyłem 4 czerwca 1974 r. Warto też wspomnieć o bracie dziadka Kazimierza – Wacławie Zdybickim, również mistrzu zduńskim z kolskiej Starówki, jeszcze sprzed I wojny światowej. Zachował się jego dyplom z 11 listopada 1918 r.
Praktykę w zawodzie rozpocząłem mając 16 lat – pod okiem ojca. Dzięki niemu zdobyłem fach, który stał się moim życiem. Nabierałem wprawy i doświadczenia. Za czasów dyrektora MPGK w Kole, Jana Zawieruchy, w samym tylko 1976 roku postawiłem 52 piece kaflowe. Rocznie udawało się zbudować około 50 pieców. Dobrze pamiętam też zduna Kazimierza Starostę z ul. Krętej – do dziś chwalę sobie współpracę z nim przy budowie i remontach pieców.
Pracy wtedy było mnóstwo – tyle, że nie sposób było wszystkiego ogarnąć. Piece kaflowe były w szkołach, szpitalach, przedszkolach, a przede wszystkim w domach prywatnych. Co roku dodatkowo zajmowaliśmy się czyszczeniem pieców z sadzy. Relacje z ludźmi układały się dobrze – była wtedy taka zasada wśród rzemieślników: dogadać się z każdym. Żyło się wtedy wolniej, spokojniej.
Na koniec muszę wspomnieć o mojej żonie Barbarze – dziękuję jej za wsparcie w tamtych latach...
PS. Dziękuję panu Marianowi Zdybickiemu za ciekawą opowieść o zawodzie zduna, o swoich przodkach i za udostępnienie rodzinnych dokumentów.
Foto: archiwalne zdjęcia Mariana Zdybickiego – przy swoich piecach kaflowych z około 2005 roku.
Inne dokumenty: rodzinne archiwalia Mariana Zdybickiego.
Tekst opracował: Ryszard Borysiewicz